Gdy sparszywieję znów - chwyć się cieniutkiej niteczki pewności, że minie - to minie. (Katarzyna Nosowska)

środa, 21 lipca 2010

Brand new JA

Trochę się pozmieniało... Poza tym, że zmieniła się pora roku, zmieniła się pogoda, mój stan cywilny a nawet nazwisko. Za szybko, nawet jak na mnie. Nie wiem nawet o czym pisać po takiej przerwie. Postanowiłam więc wypunktować najważniejsze (czysto subiektywnie :) ) wydarzenia ostatnich miesięcy:

marzec - zaklimatyzowałam się w IWDupie, prowadzę obserwacje socjologiczne i wnioski są coraz bardziej niepokojące

kwiecień - Domino zostaje chińską korespondentką. Literatura faktu, pamiętnik z podróży, wszystko to przesyłane każdego dnia powoduje salwy śmiechu i łzy wzruszenia i ciarki przerażenia. Jako wizualizację mogę wkleić tylko moje ulubione zdjęcie spoconej chinki w bananach ;)




maj - działo się dużo niekoniecznie dobrego. Mańka została rewolucjonistką. Co prawda naszą dewizją jest że "jedenastej rocznicy nie ma" ale skoro nie zdążyła, to zdecydowała, że nie będzie dwunastej :) I dobrze. Chińska korespondentka wróciła z Szanghaju choć mało brakowało, by do tego nie doszło. Kariery jako wokalistka rockowa ani gwiazda porno nie zrobiła. Trochę szkoda ;) Poza tym praca wre, odliczanie dni do Gdyni, krew pot i łzy po godzinach.

czerwiec - przeprowadzka do Gdyni. Praca od rana do nocy a w nocy brak sił na imprezy. Ale było fajnie. Mieszkanie w akademiku, rzeźbienie w tekturze i nawet plaża kilka razy :) Nowe kontakty i lata świetlne w potrowym kontenerze.



Ale to nie koniec! Bo po powrocie ciężka praca nad projektem ślub! A wiadomo, że żaden ślub nie odbędzie się bez wieczoru panieńskiego. I tu kolejny raz przekonałam się co znaczy girl power i sobilidarność jajników! Moje kochane kobiety z Leninem na czele zorganizowały najwspanialszy panieński weekend pod słońcem!!! Dosłownie i w przenośni ;) Pogoda była boska. Poza tym dużo rumu, muzyki, chujowych prezentów ;), opowieści dziwnej treści, biesiadowania od rana do nocy, opalania, integrowania i emocji oraz wzruszeń tyle, że nie mieści się w głowie. Było arcy bosko!!! Jedenaście kobiet w środku lasu... to nie mogło się nie udać.

Lipiec - ... i zmieniło się wszystko. Padło sakramentalne TAK, choć konieczny był szturchaniec z ponagleniem ;) I znów wzruszenia, znów wódka i tańce do rana. Zleciało nie wiem kiedy. Chyba przez całe życie nie tańczyłam tyle co tego wieczora i nawet krew w butach nie przeszkadzała. W sumie to nie miałabym nic przeciwko takiej imprezie chociaż raz w miesiącu ;)))




Chwilę potem szybka ucieczka z nagrzanych murów miasta. I znów Mazury. Wspaniałe, zielone i upalne. Trochę ckliwych zachodów słońca, trochę romantycznych kolacji ale przede wszystkim błogie nic-nie-robienie przy zimniutkim piweczku z browaru Kormoran :)









 






 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Ufff i jestem w miarę na bieżąco. Cóż mogę tylko kolejny raz obiecać sobie, że będę sumiennie i regularnie tu zaglądać ;)
 

czwartek, 25 marca 2010

Eksluzywny spadochron

Z racji przygotowań do sami wiecie czego, wybrałam się wczoraj na rajd po sklepach w poszukiwaniu kolejnego niezbędnego elementu. Może się wydawać, że nie ma nic prostszego na świecie niż zakup białego stanika. Nic bardziej mylnego. W moim przypadku to za każdym razem największe wyzwanie zakupowe. Każda tego typu potrzeba powoduje u mnie potężne frustracje, agresję, zdenerwowanie i inne niepokojące objawy, które nigdy nie powinny towarzyszyć szopingowemu szaleństwu.
Dziś jednak nastąpił przełom :) Znalazłam miejsce dla siebie idealne. Nikogo nie dziwiły tam podawane przeze mnie cyferki i literki a samo miejsce urzeka spokojem, fantastyczną i mega profesjonalną obsługą. Namiar dostałam od kumpla, który się z właścicielką przyjaźni i bardzo jej w przedsięwzięciu kibicuje. I wcale się mu nie dziwię. Od dziś jestem absolutną fanką Mambra. Poza sklepem internetowym działa odwiedzony przeze mnie sklep stacjonarny przy stacji metra wierzbno.
Dziewczyny, każdej polecam wyprawę tam w ramach zrobienia sobie dobrze na wiosnę :)
Sama jestem szczęśliwą posiadaczką ekskluzywnego satynowego spadochronu.

niedziela, 21 marca 2010

Połamany grubas i mówienie do dziurki

Słaba ze mnie blogerka. Ale najnormalniej w świecie brakuje mi czasu. A wczoraj dodatkowo wyszło na jaw, że jestem technologicznie upośledzona :)

Otóż postanowiłyśmy z Mańką, która obecnie stacjonuje w czeskiej Pradze pogadać na skype. Nasz rozmowa miała dość specyficzny charakter. Otóż Mania siedząc w hotelowym barze mówiła do swojego laptopa, a ja odpisywałam jej na czacie. Przypominało to trochę rozmowę głuchego ze ślepym. Albo film "Motyl i Skafander" tyle, że nie musiałam mrugać. Za to wysłuchałam fascynującej relacji na żywo z nawiązania pewnego romansu między obrzydliwym grubasem z połamanymi rękami, jedzącego hamburgera a pewną damą pijącą mojito. Opisy były bardzo szeczegółowe. Oczyma wyobraźni widziałam te strugi sosu z kanapki cieknące obrzydliwcowi po brodzie i niemal słyszałam odgłosy łamanej słomki, którą bawiła się dama. Uśmiałam się do łez. Chociaż myślę, że ludzie obserwujący piękną blondynkę mówiącą czule przez pół wieczora do swego laptopa mieli nie mniejszy ubaw :)
Dziś kupię mikrofon. Już wiem do której dziurki trzeba mówić :)

wtorek, 16 marca 2010

Królowa była jedna

W weekend odwiedziliśmy pewne znajome, dawno nie widziane dzieci. Powiem jedno - żywa antykoncepcja. Okazja była podwójna - urodziny rodzeństwa, więc i gości w wieku dziecięcym zdublowana ilość. Ok. Nieobyta jestem. Młodych obywateli najczęściej oglądam przez okno. Raczej nie obserwuję wnikliwie i się nie przysłuchuję. Po dwóch godzinach imprezy, gdzie miały miejsce wojny, jeżdżenie łazienką (znaczy windą) z wszystkimi miśkami lalkami i wózkami, pikniki, gotowanie kopytek kucyków Pony, walki bakuganów i bionicle'ów czułam się jak po trepanacji czaszki.
Ale jedna rzecz mnie podbudowała. Całą to watahą zarządzała najmłodsza, czteroletnia Zosia. Grzecznie, bez przymusu fizycznego za to głosem nieznoszącym sprzeciwu instruowała o kolejnych zabawach i rozdzielała role i obowiązki. Rośnie z niej mądra, pewna siebie i swojej mocy kobieta. Jak dla mnie królowa. Mam nadzieję, że jej tak zostanie :)

A na koniec Maciek zaśpiewał (a raczej wyrecytował :) ) romantyczną pieśń przy akompaniamencie gitarowym Alika. Biorąc pod uwagę, że Maciek nie śpiewa, a Alik miał gitarę od trzech godzin było bardzo profesjonalnie.

wtorek, 9 marca 2010

Wiosna raz!

Mam dziś mega chandrę. Stan od wielu tygodni zupełnie mi obcy. Jestem rozdrażniona, melancholijna i zirytowana jednocześnie. Pragnę wiosny. Nie. Żądam wiosny!!! Od dziś wiosnę wprowadzam do mojego życia siłą. Zaczynam od kuchni. Choćby tak:

poniedziałek, 8 marca 2010

Dzień kobiet mam codziennie

Dzisiejszy dzień był w moim domu taki sam jak wczoraj i jak tydzień temu. Bo ja dzień kobiet mam zawsze. I cieszę się, że tak to wygląda. Ale to dobry moment na refleksję. Kolejki po tulipany jak kiedyś po toaletowy papier. Uśmiechy i ciasteczka. A jutro znów to samo, bo przecież dzień kobiet był wczoraj, odbębnione. Na rok z głowy. Mężczyznom się nie dziwię. Dziwię się nam kobietom, że się na to godzimy. Że nie wymagamy, by każdego dnia się z nami liczono i nas słuchano. A potem cieszymy się, że pamiętał. Przyniósł kwiata - dobry pan.
Chciałabym z okazji tego dnia życzyć wszystkim kobietom, a przede wszystkim tym, które kocham i które znaczą dla mnie tak wiele, by nigdy nie miały potrzeby obchodzić tego święta.

O ironio, ten właśnie dzień totalnie popsuła mi dziś zupełnie zdalnie reprezentantka naszej płci. Uwielbiam spędzać czas z kobietami. To twórcze, budujące i dowartościowujące doświadczenie. A ona jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jestem pewna, że przyklasnęła dziś z rozkoszy jak koledzy z pracy dorzucili do goździka parę rajstop.

piątek, 5 marca 2010

Dieta cud

Jest łatwiej niż myślałam :) Wsuwanie wędzonego kurczaka i popijanie kefirem wchodzi w krew. Pierwszy raz w życiu nie złamałam się ani na moment. A to już duży sukces. Nie wiem, czy bardziej cieszą mnie gubione kilogramy (na razie 4 dni 3 kg) czy moja do tej pory słaba silna wola.
Trochę nie fajnie, że zbiegło sięto z pierwszym tygodniem w nowej pracy. Otoczenie zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem nie żyję, jak to mawiała bohaterka Ladies "zasysając tłuszcz z powietrza". Tylko czekam aż podłączą mnie pod jakąś urzędową kroplówkę z pokarmem ufundowaną ze środków unijnych. Jestem przekonana, że taką mają po tym jak odwiedziłam wydział ergonomii przypominający połączenie siłowni, labolatorium i sali tortur.
Powoli zaczynam się asymilować z otoczeniem. Muszę się spieszyć, bo zaraz skończy się mój okres ochronny i może być kiepsko. A wszystko przez PROCEDURY. Jestem pod tym względem upośledzona. Nie wiem jak to możliwe, ale zawsze pracowałam w firmach, które miały je uproszczone to absolutnego minimum, żeby nie powiedzieć nie miały ich wcale. Jak widzę odesłany mi piętnasty raz dokument z powodów błędów formalnych, to chcę a) uciec, b) krzyczeć, c) napisać, że jestem Queen of Fucking Everything i żeby dali mi spokój.
Zajrzę do ergonomii, może na to też mają jakieś urządzenie ;)