Gdy sparszywieję znów - chwyć się cieniutkiej niteczki pewności, że minie - to minie. (Katarzyna Nosowska)

środa, 21 lipca 2010

Brand new JA

Trochę się pozmieniało... Poza tym, że zmieniła się pora roku, zmieniła się pogoda, mój stan cywilny a nawet nazwisko. Za szybko, nawet jak na mnie. Nie wiem nawet o czym pisać po takiej przerwie. Postanowiłam więc wypunktować najważniejsze (czysto subiektywnie :) ) wydarzenia ostatnich miesięcy:

marzec - zaklimatyzowałam się w IWDupie, prowadzę obserwacje socjologiczne i wnioski są coraz bardziej niepokojące

kwiecień - Domino zostaje chińską korespondentką. Literatura faktu, pamiętnik z podróży, wszystko to przesyłane każdego dnia powoduje salwy śmiechu i łzy wzruszenia i ciarki przerażenia. Jako wizualizację mogę wkleić tylko moje ulubione zdjęcie spoconej chinki w bananach ;)




maj - działo się dużo niekoniecznie dobrego. Mańka została rewolucjonistką. Co prawda naszą dewizją jest że "jedenastej rocznicy nie ma" ale skoro nie zdążyła, to zdecydowała, że nie będzie dwunastej :) I dobrze. Chińska korespondentka wróciła z Szanghaju choć mało brakowało, by do tego nie doszło. Kariery jako wokalistka rockowa ani gwiazda porno nie zrobiła. Trochę szkoda ;) Poza tym praca wre, odliczanie dni do Gdyni, krew pot i łzy po godzinach.

czerwiec - przeprowadzka do Gdyni. Praca od rana do nocy a w nocy brak sił na imprezy. Ale było fajnie. Mieszkanie w akademiku, rzeźbienie w tekturze i nawet plaża kilka razy :) Nowe kontakty i lata świetlne w potrowym kontenerze.



Ale to nie koniec! Bo po powrocie ciężka praca nad projektem ślub! A wiadomo, że żaden ślub nie odbędzie się bez wieczoru panieńskiego. I tu kolejny raz przekonałam się co znaczy girl power i sobilidarność jajników! Moje kochane kobiety z Leninem na czele zorganizowały najwspanialszy panieński weekend pod słońcem!!! Dosłownie i w przenośni ;) Pogoda była boska. Poza tym dużo rumu, muzyki, chujowych prezentów ;), opowieści dziwnej treści, biesiadowania od rana do nocy, opalania, integrowania i emocji oraz wzruszeń tyle, że nie mieści się w głowie. Było arcy bosko!!! Jedenaście kobiet w środku lasu... to nie mogło się nie udać.

Lipiec - ... i zmieniło się wszystko. Padło sakramentalne TAK, choć konieczny był szturchaniec z ponagleniem ;) I znów wzruszenia, znów wódka i tańce do rana. Zleciało nie wiem kiedy. Chyba przez całe życie nie tańczyłam tyle co tego wieczora i nawet krew w butach nie przeszkadzała. W sumie to nie miałabym nic przeciwko takiej imprezie chociaż raz w miesiącu ;)))




Chwilę potem szybka ucieczka z nagrzanych murów miasta. I znów Mazury. Wspaniałe, zielone i upalne. Trochę ckliwych zachodów słońca, trochę romantycznych kolacji ale przede wszystkim błogie nic-nie-robienie przy zimniutkim piweczku z browaru Kormoran :)









 






 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Ufff i jestem w miarę na bieżąco. Cóż mogę tylko kolejny raz obiecać sobie, że będę sumiennie i regularnie tu zaglądać ;)
 

czwartek, 25 marca 2010

Eksluzywny spadochron

Z racji przygotowań do sami wiecie czego, wybrałam się wczoraj na rajd po sklepach w poszukiwaniu kolejnego niezbędnego elementu. Może się wydawać, że nie ma nic prostszego na świecie niż zakup białego stanika. Nic bardziej mylnego. W moim przypadku to za każdym razem największe wyzwanie zakupowe. Każda tego typu potrzeba powoduje u mnie potężne frustracje, agresję, zdenerwowanie i inne niepokojące objawy, które nigdy nie powinny towarzyszyć szopingowemu szaleństwu.
Dziś jednak nastąpił przełom :) Znalazłam miejsce dla siebie idealne. Nikogo nie dziwiły tam podawane przeze mnie cyferki i literki a samo miejsce urzeka spokojem, fantastyczną i mega profesjonalną obsługą. Namiar dostałam od kumpla, który się z właścicielką przyjaźni i bardzo jej w przedsięwzięciu kibicuje. I wcale się mu nie dziwię. Od dziś jestem absolutną fanką Mambra. Poza sklepem internetowym działa odwiedzony przeze mnie sklep stacjonarny przy stacji metra wierzbno.
Dziewczyny, każdej polecam wyprawę tam w ramach zrobienia sobie dobrze na wiosnę :)
Sama jestem szczęśliwą posiadaczką ekskluzywnego satynowego spadochronu.

niedziela, 21 marca 2010

Połamany grubas i mówienie do dziurki

Słaba ze mnie blogerka. Ale najnormalniej w świecie brakuje mi czasu. A wczoraj dodatkowo wyszło na jaw, że jestem technologicznie upośledzona :)

Otóż postanowiłyśmy z Mańką, która obecnie stacjonuje w czeskiej Pradze pogadać na skype. Nasz rozmowa miała dość specyficzny charakter. Otóż Mania siedząc w hotelowym barze mówiła do swojego laptopa, a ja odpisywałam jej na czacie. Przypominało to trochę rozmowę głuchego ze ślepym. Albo film "Motyl i Skafander" tyle, że nie musiałam mrugać. Za to wysłuchałam fascynującej relacji na żywo z nawiązania pewnego romansu między obrzydliwym grubasem z połamanymi rękami, jedzącego hamburgera a pewną damą pijącą mojito. Opisy były bardzo szeczegółowe. Oczyma wyobraźni widziałam te strugi sosu z kanapki cieknące obrzydliwcowi po brodzie i niemal słyszałam odgłosy łamanej słomki, którą bawiła się dama. Uśmiałam się do łez. Chociaż myślę, że ludzie obserwujący piękną blondynkę mówiącą czule przez pół wieczora do swego laptopa mieli nie mniejszy ubaw :)
Dziś kupię mikrofon. Już wiem do której dziurki trzeba mówić :)

wtorek, 16 marca 2010

Królowa była jedna

W weekend odwiedziliśmy pewne znajome, dawno nie widziane dzieci. Powiem jedno - żywa antykoncepcja. Okazja była podwójna - urodziny rodzeństwa, więc i gości w wieku dziecięcym zdublowana ilość. Ok. Nieobyta jestem. Młodych obywateli najczęściej oglądam przez okno. Raczej nie obserwuję wnikliwie i się nie przysłuchuję. Po dwóch godzinach imprezy, gdzie miały miejsce wojny, jeżdżenie łazienką (znaczy windą) z wszystkimi miśkami lalkami i wózkami, pikniki, gotowanie kopytek kucyków Pony, walki bakuganów i bionicle'ów czułam się jak po trepanacji czaszki.
Ale jedna rzecz mnie podbudowała. Całą to watahą zarządzała najmłodsza, czteroletnia Zosia. Grzecznie, bez przymusu fizycznego za to głosem nieznoszącym sprzeciwu instruowała o kolejnych zabawach i rozdzielała role i obowiązki. Rośnie z niej mądra, pewna siebie i swojej mocy kobieta. Jak dla mnie królowa. Mam nadzieję, że jej tak zostanie :)

A na koniec Maciek zaśpiewał (a raczej wyrecytował :) ) romantyczną pieśń przy akompaniamencie gitarowym Alika. Biorąc pod uwagę, że Maciek nie śpiewa, a Alik miał gitarę od trzech godzin było bardzo profesjonalnie.

wtorek, 9 marca 2010

Wiosna raz!

Mam dziś mega chandrę. Stan od wielu tygodni zupełnie mi obcy. Jestem rozdrażniona, melancholijna i zirytowana jednocześnie. Pragnę wiosny. Nie. Żądam wiosny!!! Od dziś wiosnę wprowadzam do mojego życia siłą. Zaczynam od kuchni. Choćby tak:

poniedziałek, 8 marca 2010

Dzień kobiet mam codziennie

Dzisiejszy dzień był w moim domu taki sam jak wczoraj i jak tydzień temu. Bo ja dzień kobiet mam zawsze. I cieszę się, że tak to wygląda. Ale to dobry moment na refleksję. Kolejki po tulipany jak kiedyś po toaletowy papier. Uśmiechy i ciasteczka. A jutro znów to samo, bo przecież dzień kobiet był wczoraj, odbębnione. Na rok z głowy. Mężczyznom się nie dziwię. Dziwię się nam kobietom, że się na to godzimy. Że nie wymagamy, by każdego dnia się z nami liczono i nas słuchano. A potem cieszymy się, że pamiętał. Przyniósł kwiata - dobry pan.
Chciałabym z okazji tego dnia życzyć wszystkim kobietom, a przede wszystkim tym, które kocham i które znaczą dla mnie tak wiele, by nigdy nie miały potrzeby obchodzić tego święta.

O ironio, ten właśnie dzień totalnie popsuła mi dziś zupełnie zdalnie reprezentantka naszej płci. Uwielbiam spędzać czas z kobietami. To twórcze, budujące i dowartościowujące doświadczenie. A ona jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jestem pewna, że przyklasnęła dziś z rozkoszy jak koledzy z pracy dorzucili do goździka parę rajstop.

piątek, 5 marca 2010

Dieta cud

Jest łatwiej niż myślałam :) Wsuwanie wędzonego kurczaka i popijanie kefirem wchodzi w krew. Pierwszy raz w życiu nie złamałam się ani na moment. A to już duży sukces. Nie wiem, czy bardziej cieszą mnie gubione kilogramy (na razie 4 dni 3 kg) czy moja do tej pory słaba silna wola.
Trochę nie fajnie, że zbiegło sięto z pierwszym tygodniem w nowej pracy. Otoczenie zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem nie żyję, jak to mawiała bohaterka Ladies "zasysając tłuszcz z powietrza". Tylko czekam aż podłączą mnie pod jakąś urzędową kroplówkę z pokarmem ufundowaną ze środków unijnych. Jestem przekonana, że taką mają po tym jak odwiedziłam wydział ergonomii przypominający połączenie siłowni, labolatorium i sali tortur.
Powoli zaczynam się asymilować z otoczeniem. Muszę się spieszyć, bo zaraz skończy się mój okres ochronny i może być kiepsko. A wszystko przez PROCEDURY. Jestem pod tym względem upośledzona. Nie wiem jak to możliwe, ale zawsze pracowałam w firmach, które miały je uproszczone to absolutnego minimum, żeby nie powiedzieć nie miały ich wcale. Jak widzę odesłany mi piętnasty raz dokument z powodów błędów formalnych, to chcę a) uciec, b) krzyczeć, c) napisać, że jestem Queen of Fucking Everything i żeby dali mi spokój.
Zajrzę do ergonomii, może na to też mają jakieś urządzenie ;)

poniedziałek, 1 marca 2010

Ruszyła machina

Czas przyspieszył. Zdecydowanie za dużo dzieję się ostatnio. Za dużo i za szybko. Nawet jak dla mnie.
Ruszyła machina ślubnej lokomotywy. Miałam głęboką nadzieję, że nie dam się wkręcić w jej tryby. Bez szans. Jedynym sposobem jest zdystansowanie się totalne. Skupienie się tylko na tym co najważniejsze, a resztą niech zajmą się inni. Od dziś więc moim jedynym ślubnym zmartwieniem jest znalezienie doskonałych butów. Na przykład takich:


Życie jest piękne :)
Ale ślub to tylko początek karuzeli :))
Właśnie rozpoczęłam nową pracę. Pierwszy dzień w nowym miejscu zawsze jest podszyty absurdem. I zawsze czuję się jak z innej bajki. Tym razem nie jest inaczej. Zaskoczyło mnie... chyba wszystko mnie zaskoczyło :) Ale to opowieść na inną okazję.

Poza tym właśnie rozpoczęłam nierówną walkę z moją słabą silną wolą. Muszę coś schudnąć. Wiosna idzie to raz. A dwa nie chcę być zmuszona szyć kiecki ze starego namiotu cyrkowego.

Naprawdę nie wiem jak to się dzieje, że ostatnio wszystko się udaje :) Naprawdę wszystko. I niech tak zostanie.

środa, 24 lutego 2010

Rozmowy dworcowe

PKP zawsze mnie przerażało. Nie umiem wyjaśnić tego stanu rzeczy. Ale niezależnie od tego w jakim jestem mieście, wchodząc na dworzec czuję nieprzyjemny ucisk w dołku.
Jazda pociągiem jest dla mnie jeszcze bardziej stresująca niż pobyt na dworcu. Np. zawsze się boję, że do przedziału wejdzie nożownik i akurat mnie wybierze na ofiarę. Nie mogę też zasnąć bo na pewno mnie okradną. Jednak największym stresem zawsze było wyjście na posiadówkę w WARSie... Baliście się kiedyś, że w tym czasie współpasażerowie wyrzucą wasze bagaże przez okno? Nie? Zatem nigdy mnie nie zrozumiecie :)
Natomiast dworcowe rozmowy z nieznajomymi zawsze mnie rozbrajały. Np wczoraj miałam wątpliwą przyjemność odbierania z pociągu przesyłki. Czekając na spóźniony pociąg ze wschodu odbyłam cokolwiek abstrakcyjną rozmowę:
Pani: Czy Pani też czeka na pociąg do Warszawy?
Ja: Nie. Czekam na ten z Białegostoku. Poza tym my jesteśmy w Warszawie.
Pani: Aha, bo ja jestem z Sieradza. Mówili że na tym peronie będzie do Warszawy za godzinę.
Ja: To pewnie będzie. Ale jeszcze dużo czasu.
Pani(z niedowierzaniem): A pani na pewno nie do Warszawy?
Ja (zbita z tropu): Nie, do Wrocławia.
Pani: Aha... To nie do Sieradza.

Generalnie chyba się dogadałyśmy, bo po wymianie tych kilku logicznych zdań wyglądała na uspokojoną.
Dworcowe perfumy na bazie kebaba, bezdomnych i trzydziestoletniego brudu wietrzały na mnie bardzo długo. Podobno przed Euro mają wypachnić to urokliwe miejsce. Trzymam kciuki tkwiąc w powątpiewaniu.


Za to wieczór był wspaniały. Włoska knajpa w towarzystwie moich Peruwianek to balsam na duszę. Dla ciała też coś było :)))

piątek, 19 lutego 2010

Skończyło się rumakowanie

A tak naprawdę komuś się przestało podobać, że jestem etatową królewną :)
Więc moi mili od marca wakat w królestwie! :) A ja idę zarabiać na chleb z szyneczką i nowe buty.
I żeby nie było - posada na bogato - instytut naukowo badawczy :)) Chociaż tak naprawdę to samo projekty, imprezy, wystawy, czyli to co tygryski lubią najbardziej :) Czasem cuda się zdarzają. Pomykasz po mieście w oczojebnym berecie i fluorescencyjnych rajstopach - jak wycięta z painta i śmiejesz się do siebie. A wokół dzieją się cuda. Dostajesz zaproszenie na rozmowę a po półgodzinie masz pracę :)
Zaczyna mi się podobać ten kraj :)

Dziś podzielę się radością na mieście z pewną blondyną. I postawię jej duuuuuuże piwo :)

środa, 17 lutego 2010

Jak głupi do sera

Dzisiejszy dzień w całości, bezapelacyjnie dedykuję Ani - mojej józefosławskiej peruwiance :) A to wszystko dzięki wspomnieniom naszych ogródkowych uczt z i bez okazji. Wśród kotów, tulipanów, pająków, ślimaków i róż.
Wspomnienia zostały wywołane SEREM. A dokładnie absolutnie bezbłędną serową zupą, którą dziś sobie zafundowałam. Bo co by nie mówić... Przez lata skład naszego Peru zmieniał się i ewoluował. A zupa była zawsze. Jak lało i siedziałyśmy w kącie w kurtkach puchowych i klapkach była. I jak słońce wypalało dziury w plecach też była. I jak latały samoloty dla Wioli była. Była przy rozmowach o Norwegii :) i tych o depilacji też :)
No i nie mogę się oprzeć by nie wrzucić kilku wspominkowych fotek.

Jeśli kiedyś będzie nam jeszcze dane cieszyć się światem bez śniegu to chcę tam być!


stary przyjaciel i nowy braciszek :)


Były okazje i wzruszenia :)


Samba właśnie opowiadała jak w prawdziwym Peru pod prysznicem spuszczał się na nią wąż :)


Myszka uratowana przez Lenę


Czarny i Biały - dzieci naszej gospodyni :)




Dni.. wieczory... i poranki :)))

wtorek, 16 lutego 2010

Niekochane dzieci

Ależ się dziś wkurwiłam.
Bo tak siedzę pod kocem, czytam i kątem oka lukam w tv na wiadomości z Polski. I co? Jacyś kolejni zwyrodnialcy dumnie zwani rodzicami tłukli znów 4miesięczne dziecko. Jaki kurwa godny przeciwnik nie? I wypytywanie sąsiadów o co komon. A oni klasyka - tacy spokojni ludzie i niekonfliktowi i jak to się mogło stać. 50 tysięcy dzieci rocznie w Polsce doświadcza krzywdy z rąk najbliższych. A to tylko oficjalne niusy. Pewnie jakiś czubek góry lodowej.
A za chwilę czytam artykuł o trzydziestolatkach, którzy nie myślą o przyszłości, odwlekają macierzyństwo, które jest największym szczęściem na świecie. O nieodpowiedzialnych karierowiczkach, hedonistkach i egoistkach, które nie chcą przyjąć na siebie trudu wychowania nowych obywateli. I znów się czuję podle. I znów się wkurwiam. Bo każda z nas w tym samym momencie powinna poczuć ten instynkt. Najważniejsze to się rozmnożyć. A potem już się nie zastanawiać. Przecież jakoś będzie nie? Ciekawe ile z tych żeńskich katów lub biernych obserwatorek katowania dzieci przez swych konkubentów też tak pomyślało - jakoś będzie. I jakoś jest.
Brzydzę się tym krajem.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Kaś, bądź dla siebie dobra "na wiosnę"

Kiedyś moja mama nazwała to romansem stulecia "Kasia kocha Kasię". Nie widzę w tym nic złego. Każdy jest egoistą i nie ma sensu o tym dyskutować. Ktoś też kiedyś powiedział, że nie można prawdziwie kochać kogoś, jeśli nie kocha się siebie samego.
Śniło mi się dziś wyjątkowo dużo przezabawnych sytuacji. Oczywiście niewiele pamiętam, ale o 3:27 obudził mnie mój własny śmiech. I tak sobie leżałam, patrzyłam na sople na dachu na przeciwko, które w mroku wyglądały jak zęby bestii i pomyślałam,że już się nie lubię. Jestem niemiła. Nadęta, gburowata i nudna. I sama jestem sobie winna. Odbyłam poważną rozmową ze mną. Postanowione. Albo popracuję nad tym, albo musimy się rozstać. Tak, wiem to drugie wyjście mogłoby być ciężkie do przeprowadzenia i raczej nieodwracalne.
Udzieliłam sobie stosownej reprymendy i od rana pracuję nas sobą. Nie oszukujmy się, ostatnio jestem swoim jedynym towarzystwem przez całe długie dnie i wolałabym spędzać ten czas z kimś radosnym, uśmiechniętym, inteligentnym, kreatywnym, zorientowanym w tym i owym.
By zrobić sobie dobrze od rana rzuciłam się w wir zajęć. No może nie od razu. Najpierw kawa (bez papierosa, ha!) i przegląd najważniejszych wydarzeń (Pascal wylatuje z TVNu, Robert Pattinson ma alergię na waginy ???!!!!, a Mucha kolekcjonuje szpilki od Louboutina). A potem poszło z górki :) Pranie (x2), łazienka lśni, na kuchni pyrka barszcz, a w piekarniku ryżowe coś. Wybrałam też nowy kolor do sypialni (jak zmiany to zmiany) by pasował do małej doniczki, którą ostatnio kupiłam za 3 zł. I chleb upiekłam, ha!
I zrobiłam listę filmów, które muszę obejrzeć, i książek, które muszę przeczytać.
Na szukanie pracy zabrakło mi czasu. Będę jeszcze chwilę musiała pobyć królewną.
Ważniejsze jest, to, że spędziłam fajny dzień w doskonałym towarzystwie. Może znów się w sobie zakochamy?

niedziela, 14 lutego 2010

Wieczór po babsku

Spotkania z przyjaciółkami są dla mnie jak zapach morza na wiosnę, grzane wino na stoku, kakao z chałką na niedzielne śniadanie. Niby można bez tego żyć, tylko co to za życie?
Nigdy nie miałam szczęścia do facetów (aż do teraz ofkors :)), za to spotkałam na swej drodze wiele absolutnie wspaniałych i totalnie wyjątkowych kobiet.
W pierwszej wersji tego posta chciałam napisać, że już nie jest jak kiedyś. Że nie zaczynamy już imprezy w czwartek by zakończyć przed poniedziałkowym świtem. Że następnego dnia świat nie wita nas brutalnym kopem w głowę... Chciałam napisać, że teraz spotykamy się rzadko i tylko w domu przy dobrym winie i sałacie.
Ale nie napiszę. Byłabym totalną hipokrytką po tym, co zdarzyło się w piątkowy wieczór....
Zaczęło się niewinnie. Umówiłam się z Mańką na jedno "popracowe" piwo (jej popracowe, moje po prostu piwo ;). Szło nam całkiem dobrze. Nawet co jakiś czas pisałam do domu, że miło, że gadamy, że obiad do odgrzania, że kocham, że jeszcze posiedzę trochę. Do 21 tak pisałam. Potem ktoś rzucił czar. Tak sądzę, bo racjonalnie nie umiem się wytłumaczyć. I już nie wiem ile było piw w tej knajpie, ile w następnej i jeszcze kolejnej. Ile zdjęć rozmazanych, ilu znajomych spotkanych.
Nie wiem też kiedy mi padł telefon, nie wiem jak ocaliłam łono przed rozbiciem na słupku, nie wiem dlaczego nie było lodu w kuflu rumu, nie wiem dlaczego Karol miał takie dziwne coś zamiast wąsów. Nie wiem czy Kasjopea nazwała się tak sama, czy skrzywdzili ją rodzice. Nie wiem czemu zapomniałam o Agacie magicznie uleczonej czosnkiem, którego nie jadła i jej gejowskiej imprezie. Nie wiem kto zamówił taksówkę.
Za to dokładnie wiem, że było po czwartej jak radośnie oświadczyłam w domu, że jestem. Wiem też, że Maciek nie spał i pytał czy 7 godzin bez kontaktu to mało czy dużo. Potem już nawet o nic nie pytał tylko wyszedł sobie.
Wrócił.
Teraz mam trochę czasu, żeby się zastanowić czy fajnie się z tym czuję. Z tym, że robię coś, co kiedyś robiono mi i wiem jak boli. Że doświadczam tak kogoś, od kogo dostaję tylko dobro. Przeprosiłam i obiecałam, że już nie będę. Maciek, jest bardzo inteligentnym facetem. Nie wierzy.

czwartek, 11 lutego 2010

Były lepsze momenty

No tak... Było tysiąc lepszych okazji by rozpocząć pisanie tego bloga. 14 lat rokendrola, spontanicznych wyjazdów, koncertów, festiwali, nieprzespanych nocy, zaskakujących znajomości... Tylko wtedy się tym żyło i nie było czasu na czczą pisaninę :)
Jestem Kaśka. Mam 30 lat i postanowiłam zacząć dorosłe odpowiedzialne życie czytaj - "normalność" w wydaniu mąż, dzieci, odpowiedzialna praca i domowe wieczory przy scrablach.
Jak mi idzie? Raczej średnio... Co prawda zaręczyłam się nawet, ale już ślub nie jest na liście moich priorytetów. Jakoś nigdy nie marzyłam o białej sukience oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Dzieci. Na moim osiedlu i tak przypada 3,2 bachora na metr2. Póki co z sąsiadami z piętra bronimy praw mniejszości mimo iż podwórko i tak przypomina wesołe miasteczko, a wokół bloku tworzą się korki kobiet z wózkami wietrzących swe latorośle.
Zaczęłam za to całkiem sporo wieczorów spędzać w domu. Przez chwilę nawet było fajnie i ekonomicznie (nikt nie pobiera opłaty za wstęp, 3 wina kosztują tyle co 1 na mieście i do własnego łóżka nie trzeba wracać taksówką).
Jednak natury nie da się oszukać. Czuję pod skórą, że spokój nie potrwa długo. W dodatku właśnie zostałam bez pracy...
Jako etatowa królewna będę miała teraz całkiem sporo czasu na dzielenie się mymi radosnymi spostrzeżeniami :)